fbpx

Moja kocia rodzina

Choć zwykle rzeczy, które tu piszę, mają charakter edukacyjny, to jednak czasami chciałabym się z Wami podzielić czymś bardziej osobistym. Dlatego dziś chciałam Wam przestawić moje koty – gdyby nie one moje życie przebiegłoby zupełnie inaczej…

Gruby (2001) i Szczurek (2003)
To od nich wszystko się zaczęło. 17 lat temu Gruby (który wtedy wcale jeszcze nie był gruby, za to był żałośnie miauczącym 6-tygodniowym zagubionym maluchem) zupełnie niespodziewanie zawitał do mojego życia po tym, jak dał się złapać w przydomowym ogrodzie. Przynętą okazały się parówki, które wygłodniały kociak jadał tak łapczywie, jakby były ostatnim pokarmem na ziemi. Prawdopodobnie maluch wyszedł na poszukiwanie zaginionej matki, a wiedziony głodem przezwyciężył lęk i podszedł do człowieka.

Z kolei Szczurka znalazły dzieci sąsiadów i przyniosły do mego rodzinnego mieszkania wiedząc, że już mieszka tam jeden kot. Tym sposobem z jednego  futra zrobiły się dwa. Szczurek również był maleństwem, miał ok. 8 tygodni i rozpaczliwie starał się być dzielny. Gruby, wówczas dwuletni, prychnął na malucha ostrzegawczo po czym… zabrał się za mycie, tulenie, ogrzewanie i opiekę. Na nas natomiast obraził się śmiertelnie i przez kolejne 2 lata nie rozmawiał z żadnym ludzkim domownikiem. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się co to znaczy „urazić kocią dumę”. Gruby i Szczurek stali się nierozłączni. Z tego też powodu, gdy po zakończeniu szkoły średniej wyjeżdżałam na studia, widziałam, że muszę zostawić ich w moim rodzinnym domu. Wyjechałam więc tęskniąc za kotami całą duszą, ale cóż było robić – przecież rozdzielać ich nie mogłam, a na 2 koty w obcym mieście nie miałam warunków. A przynajmniej tak mi się wydawało…

Gruby i Szczurek

Stefan (2006)
Nigdy nie miał być „moim” kotem. Urodził się 12 lat temu na osiedlowym podwórku i jak wiele innych kociąt walczył o życie. Cóż, nie szło mu zbyt dobrze… Jego stan był dramatyczny i od śmierci dzieliły go w zasadzie dni, o ile nie godziny. Stefana (który jeszcze wtedy Stefanem nie był) złapał mój przyjaciel Jacek, trochę „na zlecenie” – ktoś z dalszych znajomych znajomych chciał kociaka, a ten był biało-rudy, więc wizualnie atrakcyjny. Gdy jednak okazało się, że kociak jest w opłakanym stanie i że trzeba go leczyć zapał gdzieś zniknął. Na szczęście Jacek nie miał serca wyrzucić malca z powrotem pod blok, zadzwonił więc do mnie, prosząc o pomoc w zorganizowaniu wizyty weterynaryjnej. A ja, jak już go wzięłam, to wiedziałam, że zostanie…

Stefan w dniu znalezienia

Początkowe rokowania były bardzo ostrożne – malec nie tylko cierpiał z powodu makabrycznej biegunki i odwodnienia, ale też był skrajnie niedożywiony, zapchlony, zarobaczony i prawdopodobnie z olbrzymimi niedoborami (choć wtedy nikt tego nie sprawdzał).  Świadectwem opłakanego stanu było m.in. to, że Stefan nigdy nie doczekał się kompletu stałych zębów, gdyż jego organizm nie miał z czego wytworzyć wszystkich zawiązków zębowych. Pierwszy rok był stałą walką z biegunkami, wymiotami i wahaniami wagi. Oraz z tzw. „syndromem głodu” – ponieważ Stefan, jako maluch, dosłownie umierał z niedożywienia, to później zjadał dosłownie WSZYSTKO i W KAŻDEJ ILOŚCI. Walka o to, by potrafił spokojnie zjeść posiłek trwała do wieku 2 lat, ale na szczęście zakończyła się sukcesem.

Stefan w wieku 1 roku

Mieszkałam wtedy we Wrocławiu i zaczynałam swoją przygodę z wolontariatem w kociej Fundacji. Stefan również uczestniczył w tym procederze, stając się „starszym bratem” dla moich tymczasów. Bardzo szybko okazało się, że nie radzi sobie ze starszymi zwierzętami (aby wprowadzić do domu kota kilkumiesięcznego, a następnie dorosłego musiało upłynąć wiele czasu i mojej pracy) dlatego wyspecjalizowałam się w opiece nad kocimi maluchami. Przyjmowałam osierocone oseski dbając o to, by wyrastały na dzielne i zdrowe koty. Jednym z takich osesków okazała się Bunia.

Stefan i tymczasowy podopieczny Dino

Bunia (2009)
Bunia swoje życie zawdzięcza kolejnej dobrej duszy z mojego gliwickiego otoczenia – Ani. To właśnie Ania zwróciła uwagę na małą kulkę z chorym okiem, siedzącą na podwórku w centrum miasta. Kociaka udało się złapać i zabrać do lecznicy, gdzie lekarz uznał, że oko należy amputować. Ania zadzwoniła wówczas do mnie prosząc o radę. Ja z kolei uznałam, że sprawę lepiej skonsultować i dzięki temu kicia trafiła pod opiekę zupełnie innego zespołu lekarzy. W wieku 6 tygodni przeszła operację usunięci przepukliny rogówkowej i przez kolejnych kilkanaście dni chodziła z zaszytą powieką. Oko się wygoiło i choć na pamiątkę została jej blizna, to jednak Bunia jest kotem dwuocznym 🙂

Bunia po operacji oczka

Nikt nie planował tego, by Bunia została. Miała iść do adopcji tak samo jak wiele innych kociąt. W pewnym momencie sprawy zaszły już tak daleko, że byliśmy nawet na przedadopcyjnej wizycie, jednak dom okazał się nie być odpowiedni ze względu na bardzo pobudzonego dużego psa, który mógł być groźny dla tej maleńkiej kici. Bunia wróciła więc opatulona w moją kurtkę, a gdy tylko zobaczyła Stefana pobiegła do niego od razu. On natomiast zaczął ją lizać po główce. I tak oto Bunia została kotem… Stefana. Ich przyjaźń trwa od 9 lat, ma lepsze i gorsze momenty, jak to w życiu bywa, jednak wiem, że niezależnie od tego co by się nie działo te dwa koty są nierozłączne.

Stefan i Bunia – 2009 rok
Stefan i Bunia – 2017 rok

Kiwi (2011)
Kiwi, zwana też Nocną Furią lub Szczerbatkiem (tak, przez nawiązanie do bajki „Jak wytresować smoka”), to kot niezwykły. Urodziła się jako kot środowiskowy i wraz z rodzeństwem trafiła do schroniskowej klatki we Wrocłąwiu. Tyle tylko, że jej rodzeństwo było „normalne”, a ona nie. Od urodzenia niesłysząca, z zezem, przepłaszczonym podniebieniem, wadą zgryzu, wiecznym katarem i zaburzeniami równowagi, które na szczęście z czasem minęły, nie nadawała się do życia w schronisku. Tym bardziej, że jako ta słabsza i „gorsza”, stała się zabawką dla swojego rodzeństwa. Uratowała ją stamtąd osoba, która udzielała się wolontariacko i zauważyła dramat kociaka. Ja natomiast wypatrzyłam jej ogłoszenie i od razu wiedziałam, że to małe cudo zamieszka w moim domu.

Mała Kiwi po adopcji – styczeń 2011

W tym czasie miałam już doświadczenie w opiece nad kotem z deficytami neurologicznymi, ale nie nad kotem niesłyszącym. Kiwi wniosła więc do domu całkiem nowy element komunikacji. Okazało się, że język słowny trzeba zastąpić migowym – pracować z użyciem gestów, a nie dźwięków, przywoływać kota tupaniem (wibracjami) a nie imieniem, podchodzić delikatnie gdy śpi by nie wybudzić jej gwałtownie i nie stresować. Trzeba też było przywyknąć do tego, że Kiwi choć nie słyszy, to gada. Bardzo, BARDZO GŁOŚNO. Choć dźwięki przez nią wydawane wpisują się w koci język, to jednak kotka totalnie nie kontroluje ich natężenia. Dlatego też w jej wydaniu nocne miauki to gwarantowana pobudka. No i Kiwi ma zawsze własne zdanie.  Na absolutnie KAŻDY temat.

Kiwi – smok Szczerbatek

Mimo swojej niepełnosprawności kotka szybko odnalazła się w grupie i nauczyła akceptować zamieszkujące dom tymczasy. Okazała się być nieprawdopodobnym pieszczochem – do dziś dosłownie żąda drapania po brzuszku. Opanowała też wspinaczkę na wysokie półki, a deficyty związane ze słuchem nadrabia głównie węchem, który stał się u niej zmysłem nadrzędnym. Dlatego też absolutnie każda nowa rzecz jest przez nią skrupulatnie sprawdzana pod kątem zapachów.  I tak od siedmiu lat dzień w dzień.

Kiwi i kolejna tymczaska – Figa

Wicio [’] (2011-2013)
Wicia już z nami nie ma, ale on też zasługuje na swoje miejsce w tej historii. To kolejny kot z grupy „kiwaczków”, a więc cierpiący z powodu neurologicznych zaburzeń. Tyle tylko, że o ile Kiwi swoją główką kiwała w pionie, to Wicio kręcił nią w poziomie. Tym mocniej im bardziej coś go pobudziło, przestraszyło lub zdenerwowało. Witek urodził się na wrocławskich działkach, w wielkim stadzie burych, wolnożyjących kotów. Jak większość „kiwaczków” był niezwykle łagodny i szybko pozwolił się oswoić. Wiadomo jednak było, że jako kot działkowy nie ma szans. Tym bardziej, że powoli zbliżała się zima. I tak ten czteromiesięczny buras zawitał do naszej rodziny. Również miał być „tymczasowo”, został już do końca. Niestety w jego przypadku ten koniec nastąpił zdecydowanie za szybko…

Wicio po przyjeździe z Wrocławia

Witek był chodzącą dobrocią. Kochał wszystko i wszystkich, a najbardziej Opka, który stał się jego bratnią duszą (był nawet kiedyś plan, by chłopaki zamieszkały we wspólnym docelowym domu). Niestety plany pokrzyżowała nam choroba. Wicio w pewnym momencie zmakrotniał, odmówił jedzenia i stał się osowiały. Diagnoza, którą postawiono na podstawie badań, była de facto wyrokiem: okazało się, że kocur cierpi na zanikową niewydolność nerek – rzadką wadę wrodzoną, polegającą na tym, że nerki w zasadzie ulegały samoistnemu rozpadowi. Z pomocą lekarzy udało się przedłużyć mu życie o prawie rok. Jednak było wiadomo, że nieuniknione nastąpi. I nadeszło, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia w 2013 roku. Gdy wysiadły kolejne narządy, a kot zaczął cierpieć, zapadła decyzja o eutanazji. Niestety nic więcej nie dało się dla niego zrobić…

Wicio (z prawej) i Opek
Wicio [’]

Opek (2012)
Opek trafił do mojego domu przez czysty przypadek. Został złapany podczas akcji odławiania dorosłych kocic do zabiegów kastracji w pewnym ogromnym kocim stadzie w Gliwicach. Jego matka była tak dzika, że moje „polowanie” na nią trwało 2 lata. Zanim jednak w końcu zakończyło się sukcesem złapał się on: mały kocurek z ogromnymi pokładami świerzbowca i pcheł, do tego z przepukliną. Tyle tylko, że w chwili złapania Opek miał za sobą ponad 12 tygodni życia na podwórku, w otoczeniu kotów, które nie ufały człowiekowi. Więc, na wszelki wypadek, on też nikomu nie ufał.

Mały Opuś – sierpień 2012

Mały syczący brzydal trafił więc do klatki i był kolejno poddawany wszystkim niezbędnym procedurom: najpierw walczyliśmy z pasożytami, później trzeba było zająć się groźną przepukliną, a na końcu kastracją. Zanim Opek doszedł do siebie zrobiła się jesień, a on przecież nie miał zimowego futra – nie było więc mowy o powtórnym wypuszczeniu. Zawitał więc do stada z nadzieją na stopniową socjalizację i docelowe wyadoptowanie. Te nadzieje nigdy się do końća nie spełniły – prawdopodobnie z korzyścią dla niego.

Mały Opek i Bunia

Opuś rósł i stawał się co raz ładniejszy (bo akurat urody nie można mu odmówić, w odróżnieniu od rozumku 🙂 ), jednak bardzo szybko okazało się, że człowiek zupełnie nie jest mu potrzebny do szczęścia. Całkowicie wystarczały mu koty, wśród których czuł się doskonale. Gdy jednak ktokolwiek się zbliżał kocur dosłownie teleportował się za kanapę i tam starał się przeczekać kataklizm. W takich warunkach o adopcji nie mogło być mowy. Niestety Opek nie poddawał się też dalszej pracy socjalizacyjnej. Utknęliśmy w martwym punkcie.

Opek jako kot domowy

Impas trwał prawie 4 lata. Dopiero po takim czasie Opuś zdecydował, że ludziom jednak można zaufać. Jego postępy były bardzo powolne i następowały stopniowo. Najpierw zaczął podchodzić do mnie gdy leżałam płasko na łóżku. Potem gdy siedziałam na kanapie z  podciągniętymi nogami. Następnie zbliżał się co raz śmielej, gdy siedziałam normalnie. Z czasem pozwalał też na co raz większy kontakt. Obecnie praktycznie każdego poranka przybiega do łóżka z radosnym miauczeniem i domaga się porcji pieszczot. Uwielbia też głaskanie na okiennym parapecie, a w przypływie emocji potrafi nadstawić nawet brzuszek do czochrania. Dzisiejszy Opek to zupełnie inny kot – taki, który być może nadawałby się do adopcji. Jednak po tylu latach to już mój domownik i na pewno nikomu go nie oddam.

Opkowe mizianki

Nie zawsze jest kolorowo
Moje koty są cudowne. Nigdy nie zamieniłabym ich na inne, choćby nie wiem co. Ale to nie znaczy, że życie z nimi jest różowe i pozbawione problemów. Każdy z nich ma swoje przypadłości, głównie zdrowotne. Stefan przez praktycznie całe dorosłe życie cierpiał na probemy jelitowe (w końcu zdiagnozowane jako IBS, a więc Syndrom Jelita Drażliwego, połączony z zaburzeniami wchłaniania). Dopiero po przejściu całej gromady na BARF udało się jako tako opanować ten problem. Nie zmienia to faktu, że przez ponad 10 lat miałam w domu kota z permanentną biegunką, co naprawdę nie jest łatwe. Ponadto kocur cierpi też na nadciśnienie i codziennie dostaje leki regulujące pracę serca.  Bunia na szczęście jest względnie zdrowa, jednak miewa problemy z zębami, a do tego zdarzają jej się wymioty związane z zakłaczaniem. Od jakiegoś czasu również pokasłuje, a lekarze zachodzą w głowę co może być tego przyczyną (jesteśmy w trakcie diagnostyki). Kiwi cierpi na immunologicznie zależne zrosty w obrębie gałek ocznych, które wymagają regularnych kontroli i okresowego wdrażania miejscowej kuracji sterydowej (specjalne krople, zdecydowanie nie tanie), które rozpuszczają powstające zespolenia. Dzięki temu kotka nadal w miarę dobrze widzi, jednak sprawa musi być stale monitorowana. Opek natomiast, do kompletu, okazał się kotem z tendencją do wytrącania się kryształów struwitowych w pęcherzu, co wywołuje u niego występujące od czasu do czasu epizody posikiwania poza kuwetą (dzieje się tak gdy pH pęcherza rośnie i samopoczucie kota ulega pogorszeniu).

Cała czwórka w komplecie

Kocham moje koty. Ale wiem też, że każdy dzień to ciągłe wyzwania w walce o ich dobre samopoczucie, o utrzymanie stanu zdrowia w ryzach i o spełnienie potrzeb i wymogów. Od tego niema urlopu, przerwy ani zwolnienia. To obowiązek, który spoczywa na opiekunie do końca. I choć jest to wymagające i trudne, to mam nadzieję, że będzie nam dane spędzić razem jeszcze długie lata pod jednym dachem 🙂

Tech. wet. Małgorzata Biegańska-Hendryk

8 odpowiedzi na “Moja kocia rodzina”

  1. Cudownie czyta się ten artykuł. Chwila wzruszenia, refleksji i nadziei. Jest Pani dla mnie inspiracją.

  2. Mało kto niestety jest gotów zaopiekować się zwierzętami cierpiącymi na różne dolegliwości, na szczęście Pani przywraca mi wiarę w ludzi. A czy ma Pani jakieś specjalne rady na „syndrom głodu”? My walczymy cierpliwie już 3 rok, wydzielanie jedzenia oczywiście niezbędne, a nie jest to łatwe, szczególnie przy rezydencie niejadku przyzwyczajonym do zawsze dostępnego pożywienia.

    1. Tutaj niestety nie ma jednej dobrej rady. Wiem, że są zwierzaki, u których działało kilkukrotne „najedzenie się do syta”, ale akurat nie u nas. Stefan miał początkowo posiłki wydzielane przez miskę elektryczną, która otwierała się o stałych porach gdy nie było mnie w domu. Gdy byłam – karmiłam regularnie małymi porcjami. „Odczulanie” trwało 2 lata i zwykle tyle to trwa. 3 to sporo, może świadczyć o bardzo głębokiej psychicznej zadrze. Ale niestety według moich doświadczeń nie ma lepszej drogi niż regularne wydzielanie porcji, jak najbardziej ustabilizowane pory karmienia i czas. On u kotów potrafi zdziałać najwięcej…

  3. Małgosiu nie wiesz nawet jak bardzo mnie wzmacniaja Twoje wpiosy jak mi one pomagaja w opiece nad moimi dwoma kotkami bez Ciebie nic by mi sie nie udawało dziękuję Ci z całego serca.

  4. Piękna przyjaźń między człowiekiem i kotami.Takie kochane stadko wynagradza codzienne trudy, choć obowiązków niemało i odpowiedzialność ogromna.Serdecznie pozdrawiam i gratuluję:-)

Możliwość komentowania została wyłączona.