fbpx

Mit „bezpiecznej okolicy”

Większość osób, które miały ze mną kontakt na polu czy to zawodowym czy prywatnym wie, że jestem ogromną przeciwniczką wypuszczania z domu ludzkich, zsocjalizowanych kotów bez kontroli. Powodów, które  za tym stoją, jest multum, a argumentów, pozornie przemawiających za wypuszczaniem, zdecydowanie mniej. Jednak tym, który powtarza się regularnie i jest bardzo chętnie używany przez osoby puszczające kota jest tzw. „bezpieczna okolica”. Osoby te mówią: „Mieszkam w bezpiecznej okolicy – z dala od drogi, na spokojnym osiedlu, tu NIC się kotu nie stanie!” Otóż nie. Bezpieczna okolica to mit…. 

Urlop w głuszy

To, że ów tekst powstał właśnie teraz, to nie przypadek. Tak się składa, że ostatni tydzień spędziłam na wakacjach w przepięknej okolicy, z dala od miasta i cywilizacji, w domku na skraju lasu w malowniczej Dolinie Baryczy. Wydawałoby się, że to jest właśnie taka „bezpieczna okolica” – do najbliższego asfaltu minimum 500m w linii prostej. Droga pod domek kończy się pod bramą, letników tu nie ma, psy się nie zapuszczają, innych zabudowań w okolicy nie widać.

Już pierwszego dnia po przyjeździe na trawniku przywitał mnie kocur. Czarny, wykastrowany, bardzo proludzki. Ma na imię Gruby i zaprzyjaźnia się  letnikami. Kiedy piszę te słowa Gruby drzemie na moich kolanach na ganku. Wydawałoby się, że to sielanka, prawda? No więc nie do końca…

Gruby dotkliwie kuleje na tylną łapę. Czasem bardziej – czasem mniej, widać jednak, że nie porusza się swobodnie. Owszem, radzi sobie, ale nie jest już szybkim, zwinnym kotem, jakim był przed urazem, którego doznał. Kulawizna to efekt starego złamania lub silnego uderzenia, którego konsekwencje dają się kotu we znaki. Co dokładnie się wydarzyło? Nie wiadomo… Być może Gruby wybrał się na wycieczkę do pobliskiej wioski, a tam potrącił go samochód, być może poturbował go jakiś nieprzyjazny kotom pies (Gruby w domu mieszka z psami, więc generalne się ich nie boi), a może stało się jeszcze coś innego. Może ktoś go kopnął, gdy kot ufnie do niego podszedł? Nie wiadomo. I nie dowiemy się już nigdy, bo przecież kot nam nie powie. Niemniej obraz „bezpiecznej okolicy” po poznaniu Grubego pęka jak bańka mydlana.

Zagrożenia dla kota

Zagrożenia są wszędzie i często przybierają takie formy, że przeciętnemu Kowalskiemu nawet nie przyjdą one do głowy. Oto krótki przegląd tych najpopularniejszych, choć jednocześnie zaznaczam, że nie jest to lista zamknięta – ku mojej rozpaczy:

  • inni ludzie – to zdecydowanie pierwszy i najszerszy punkt. Nie ma dnia, by na moim Facebooku nie pokazało się doniesienie o kolejnym okrucieństwie człowieka wobec zwierzęcia. Koty mordowane, oskórowane, podpalane, koty którym ktoś wybił zęby, obciął ogon, złamał kręgosłup…  Czasami za tragedią zwierzęcia stoi koś kompletnie obcy, a czasami dzieci sąsiada, których zabawa przerodziła się w sadystyczny akt.  Z kolei zwierzęta, które zginęły, nie był dzikie. Kot dziki nie podejdzie o człowieka, nie będzie się łasił, nie zaryzykuje bliskości. Większość z tych zwierząt to były koty oswojone, zsocjalizowane, ufne. Takie, które na przysłowiowe „kici kici” same podbiegły do swojego oprawcy. Ich ufność kosztowała je życie,
  • samochody – to druga kategoria, za którą też odpowiadają ludzie, choć pośrednio. I tu znów posłużę się przykładem: pracowałam kiedyś z karmicielką, która na pewnym osiedlu opiekowała się kocią grupą. Była tam dorosła kotka: spokojna, rozważna, ostrożna. Zawsze 2 razy rozglądała się przed wyjściem na osiedlową uliczkę. Dodajmy: uliczkę, która była ŚLEPA i miała PROGI ZWALNIAJĄCE.  Czy to uratowało zwierzaka? Nie! Po latach opieki karmicielka żegnała się z nią płacząc jak bóbr. A był to przecież kot środowiskowy, a więc teoretycznie taki, który powinien mieć świadomość zagrożeń. Cóż – na koniec i tak trzeba ją było skrobać z asfaltu. Jakie szanse ma więc domowy kot, wypuszczany samopas, nawet na tzw. „bezpiecznym osiedlu”? Takie same jak każdy inny kot: 50/50 – przeżyje albo nie…
  • trucizny – z niezrozumiałych dla mnie powodów duża grupa ludzi jest silnie przekonana o tym, że koty są wyposażone w jakiś cudowny „detektor trucizn”. Owszem, kot jako drapieżnik polujący na świeże ofiary, może unikać starego i nadpsutego mięsa (choć kot, który jest bardzo głodny, potrafi zjeść różne świństwa), jednak nie ma żadnego mechanizmu ani systemu, który zabezpiecza kota przed upolowaniem już zatrutej,ale jeszcze żywej myszy! Tymczasem współczesne trutki na gryzonie (tak tak, te różowe wałeczki, które czasami można znaleźć w piwnicach naszych domów) działają tak, by powoli rozpuszczać od środka organy zwierzęcia, które substancję spożyło. Doprowadza to do krwotoków wewnętrznych i potwornej, bolesnej śmierci. Gdy zatruta mysz zostanie zjedzona i rozpocznie się proces trawienny, substancja z gryzonia przedostanie się do kota i zacznie działać na niego. Czy naprawdę takiej śmierci chcemy dla naszych pupili? Nie wydaje mi się…
  • postrzały – następny czynnik „ludzki”. Pisząc o postrzałach ma na myśli zarówno te nielegalne, czyli strzelanie z wiatrówki do kotów na działkach, ulicach czy nawet na posesji sąsiada, wypuszczającego zwierzę na WŁASNY teren, jak i te, których sprawcami bywają myśliwi. Jeszcze kilka lat temu, zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem łowieckim, myśliwy, widząc kota wałęsającego się w okolicy lasu, miał pełne prawo go zastrzelić na miejscu jako szkodnika! I nikogo nie interesowało czy kot miał obróżkę, kochał puszki z cielęcina a w domu płakały za nim dzieci. Był pozostawiony bez nadzoru i traktowany jako ekologiczny szkodnik, co samo w sobie stawało się dla niego wyrokiem śmierci. Obecnie tego przepisu już nie ma, a dozwolona, zarówno w przypadku psów jak i kotów, jest jedynie „obrona konieczna” (którą w starciu z kotem ciężko uzasadnić), niemniej zdarzają się przecież „pomyłki”. Skoro myśliwy potrafi pomylić człowieka z dzikiem, to co za problem by „wydawało mu się” że strzela do zająca czy lisa? A kot ginie…
  • drapieżniki – każdy kto poczytał nieco więcej o kocie jako elemencie ekosystemu wie, że jest on w naturalnym środowisku postawiony w podwójnej roli: drapieżnika, ale też ofiary. Choć w Polsce kot ma mało naturalnych wrogów, to jednak zdarza się, że zostaje czyimś obiadem. Najczęściej na kota polują psowate (np. lisy) oraz ptaki drapieżne (np. puchacz). Tym bardziej „bezpieczna okolica przy lesie” wcale bezpieczna nie jest. Osobiście znam ludzi, którym puchacz porwał kota z przydomowego placu. I wcale nie były to Bieszczady, tylko śląska wieś.
  • nieuleczalne choroby – tutaj kłania się w pierwszym rzędzie tzw. „zakaźna trójca”, czyli FIP, FIV i FeLV. Są to odpowiednio: Wirusowe Zapalenie Otrzewnej Kotów (forma aktywna tej choroby jest efektem indywidualnej mutacji Koronawirusa w ciele nosiciela), Wirus Niedoboru Immunologicznego Kotów oraz Zakaźna Białaczka Kotów. Wszystkimi tymi wirusami koty zarażają się przez kontakt w innymi chorymi osobnikami, a na żadną z wywołanych wirusem (bądź jego mutacją) chorób medycyna weterynaryjna nie zna obecnie skutecznego lekarstwa. Do tego zestawu dochodzi jeszcze Panleukopenia, która co prawda przy pomyślnych okolicznościach może zostać wyleczona, niemniej odsetek śmiertelność kotów jest przy tym schorzeniu bardzo wysoki, a wirus utrzymuje się w glebie nawet do roku.  Do tego dochodzą zakażenia odpasożytnicze, jak choćby Bartoneloza i Hemoratonelloza – dwie choroby przenoszone m.in. przez kleszcze, których leczenie może być bardzo trudne, bez gwarancji sukcesu. Jeśli więc ktoś zaczyna mówić o tzw. „bezpiecznej okolicy” warto go zapytać czy poza zwyrodnialcami, samochodami, drapieżnikami i zatrutymi myszami nie ma w niej również innych kotów oraz pasożytów. Gwarantuję, że choć jeden z tych elementów będzie obecny zawsze.
  • zaginięcia i przywłaszczenia – to w sumie najlepsza z wymienionych tu złych opcji. Owszem, koty się gubią. Bywa, że coś je przestraszy, zaczną uciekać a potem mają problem z powrotem do domu. Dotyczy to zwłaszcza tych zwierząt, które dopiero zaczynają wychodzić i nie mają mapy zapachowej oraz dobrego rozeznania w okolicy. Bywa, że taki kot zostanie przez kogoś znaleziony i zwyczajnie przywłaszczony – szczególnie gdy nie ma identyfikatora w postaci czipa zarejestrowanego w bazie. Z resztą nie każdy owego czipa sprawdzi. W takiej sytuacji pozostaje jedynie mieć nadzieję, że jego nowy człowiek okaże się rozsądniejszy od poprzedniego i więcej kota nie wypuści – dla jego własnego bezpieczeństwa.

Kto za to odpowiada?

Odpowiedź jest zawsze ta sama: opiekun. Albo raczej „opiekun”, bowiem jeśli ktoś nie potrafi zadbać o właściwą realizację potrzeb swojego zwierzaka w warunkach domowych, bez narażania go na utratę zdrowia czy życia, to jest właśnie „opiekunem” z dużym cudzysłowie. Owszem, są koty, które wykazują dużą potrzebę wychodzenia. Jednak takim zwierzętom buduje się woliery, zabezpiecza ogrody (tak, to się da zrobić), lub prowadzi się je na smyczach i w szelkach. Tak, wymaga to dużych nakładów finansowych, czasowych, zaangażowania i aktywności ze strony człowieka. I oczywiście, że łatwiej jest po prostu otworzyć drzwi i „niech kot sobie pobiega”. A potem internet pęka w szwach od ogłoszeń typu: „Zaginął kotek – na znalazcę czeka nagroda!”. Jasne – część z tego to wypadki, ale masa przykładów wskazuj na koty domowe, wypuszczone świadomie. I duża część z nich do swojego domu już nigdy nie wróci. A wystarczyło wprowadzić w życie prostą zasadę: kocham = nie wypuszczam bez nadzoru. Bo, jak głosi znany i mądry cytat, „Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś”.

tech. wet. Małgorzata Biegańska-Hendryk

6 odpowiedzi na “Mit „bezpiecznej okolicy””

  1. Mieszkam na „spokojnym” osiedlu. Zawsze, od ponad 20 lat, miałam w domu koty wychodzące. Żyły długo, ale pewnego dnia nie wracały. Czekaliśmy, szukaliśmy „zaraz wróci”, w końcu opłakane i pożegnane. Nigdy nie odnaleziono ciała itd. Więc opuszczały nas „w tajemniczych okolicznościach”. Do czasu, aż 2 lata temu, po nocy jak każdej innej, przed wyjazdem całą rodziną z domu, nasz kocurek się nie pojawił rano, jak zwykł to robić. Szukaliśmy, wołaliśmy, aż wypatrzyłam w oddali na ulicy czarny punkt. Wróciłam do domu z zimnym jak lód kotem. Była to dla nas wielka nauczka, delikatnie mówiąc. Teraz w domu rodzinnym są dwie kotki, które znalazłam jako malutkie kocięta, wykarmione butelką i wychodzące jedynie na smyczy do ogródka, 3 razy dziennie. Były tego uczone od małego.
    Jednak w drugim domu mam kota, którego przygarnęłam jako 2 letniego kocura. Jest przyzwyczajony do życia na dworze, pół doby spędza w domu, pół na zewnątrz. Gdy próbuje go zatrzymać w domu to nie daje nam żyć, strasznie miałczy, biega po ścianach i domaga się wypuszczenia. O chodzeniu na smyczy nie ma z nim mowy, kładzie się na ziemi i koniec. Czy takiego kota, który był wolnożyjący i bezdomny powinnam na siłę zamykać w niewielkim miedzkaniu?
    Dziękuję za pomoc.

    1. Pani Urszulo – są różne metody pracy z różnymi zwierzętami, zawsze warto je wypróbować jeśli jest ku temu postawa. Z tego co rozumiem z Pani wpisu kocur nie jest dziki,tylko po prostu domaga się wolności. A u takich zwierzaków można często osiągnąć ogromne zmiany. Niestety – metody pracy dobiera się indywidualnie do przypadku, nie powiem więc co konkretnie robić. Ale zalecałabym kontakt z kimś,kto ma doświadczenie z modelowaniu zachowań takich kotów – behawiorystą, wolontariuszem itp. Możliwe, że uda się go przekonać, że w domu jednak jest fajnie – na pewno jednak będzie to wymagało sporego nakładu pracy i czasu oraz konsekwencji w działaniu… Pozdrawiam.

  2. To jest tak że koty żyjące z nami w mieszkaniu wcale nie chcą i nie potrzebują wychodzić na pole mam 4 kotki i tylko ptasia lubi w lecie wyjść ale w szlakach i ze mną i muszę bardzo uważać żeby się nie wystraszyłem i nie wywala z szelek natomiast kotki które dokarmiamy są dzikie przychodzą jeść ale dotknąć się nie dają czasem kładą się na plecach i pokazują brzuszek jak do nich mówię ale z daleka bez dotyku nawet się nie staram dotykać bo kot nie ufny to kot w miarę bezpieczny bo zwyrodnialców nie brakuje

    1. Odnosnie tych dokarmianych kotkow, to ja jednak probowalabym je troche do siebie oswoić. Dlaczego? Takiego kota latwiej zlapac w razie potrzeby (choroby, wypadku czy w celu kastracji). Sa klatki-lapki, ale czesto kot, ktory raz sie zlapal, drugi raz juz do klatki nie wejdzie. Z doswiadczenia wiem, ze jesli ktos opiekuje sie wolnobytujacymi kotami to czesto na jednym lapaniu sie nie konczy. Koty, ktore lapalam na kastracje do żywołapki to poraz kolejny (nawet po kilku latach) juz do lapki nie weszly. Wiekszosc to dzikuski i z ponownym zlapaniem w celu pomocy choremu lub rannemu zwierzeciu jest ogromny problem – kosztuje mnie to wiele nerwow, czasu i wymyslania metod lapania. O wiele latwiej jest z kotem, ktory jest w miare oswojony i daje sie dotykac/glaskac karmicielowi – bez obaw, zwykle taki wolnobytujacy dzikusek ucieka od obcych (chyba, ze jest to kot bezdomny, majacy kiedys dom). Wiec jesli dokarmia Pani dzikuski, to warto probowac je troszke do siebie przyzwyczaić. Latwiej jest takiemu kotu pomoc! One nigdy tak do konca sie nie oswoją, zawsze beda ostrozne w kontaktach z czlowiekiem nawet w stosunku do tego, ktory je karmi i ktoremu pozwalają sie glaskac. Wiele z nich nie oswoi sie nigdy, ale warto sprobowac.

  3. Witam . Che podzielić się swoim doświadczeniem z moim lotem i nie tylko moim. Mam kota Łucka 2 letniego całego czarnego. Udało mi się go nauczyć chodzenia na smyczy. Nauka trwała o koło sześciu miesięcy. Lucek znalazł sobię swój kawałek trawnika na który chodził, wskakuję też na drzewka które tam rosną. Byłam mile zaskoczona jak przyszło zimno, że nie chciał wychodzić na dwór ale jak zrobiło się lekko ciepłej to od razu tak koło 20 wieczorem po powrocie moim z pracy siedzi koło drzwi i prosi o spacer. Zauważyłam od pewnego czasu, że ogląda się za mną i mnie pilnuje czy z nim jestem. Bo to on mnie wyprowadza na spacer. Jak jest trochę zimniej to spacer jest krótszy i sam prowadzi mnie do domu. Mam nie samowitą frajdę z wychodzenia z nim , obserwowania jego zachowania , jego emocji spowodowanych różnymi zapachami i odgłosami , które dochodzą do jego uszu. Druga historia która chce opowiedzieć dotyczy osiedlowych kotów. Pewnego wieczora tak o koło 22 wracałam samochodem do domu. Z lewej strony ulicy wyszedł mi na drogę kot .Zatrzymałam samochód . Kot spojrzał mi w reflektory i cofnął się. Za chwilę wszedł na jezdnię a za nim dwie kotki . Druga kotka też mi spojrzala w reflektory jakby mówiła ”dziekuje” . Do dzisiaj żałuję, że nie miałam kamery. Przeżycie było niesamowite . Do dzisiaj obserwuje bacznie ulicę i jak widzę kota siedzącego w kucki przy krawężniku to się zatrzymuje i przepuszczam. Pozdrawiam Beata

Możliwość komentowania została wyłączona.